środa, 11 stycznia 2012

Psy w akwarium

Wyciągam smycz i zakładam na szyję. Już nie uwiera, bo się przyzwyczaiłem. Czasami nawet głupio się bez niej czuję. Kagańca jeszcze nie noszę, bo jestem niegroźny, a poza tym za otwieranie pyska mam pełną michę.
Przeciągam kartę, która identyfikuje, kiedy wlazłem – kiedy wylazłem. Robię siku. Sprzątam po sobie. Wchodzę do przeszklonego boxu. Obwąchuję swoje miejsce i grzecznie siadam.
Czekam na swojego Pana. Czekam na ten charakterystyczny odgłos, dochodzący z korytarza. Mój Pan lekko utyka, bo podobno za młodu ktoś strzelił do niego z procy. Pan przychodzi, wydaje komendy i wychodzi. Lubię swojego Pana.
Zawsze rano powtarzam sobie „kochaj swojego Pana, bo inny może Ci skrócić łańcuch” i od razu jest łatwiej. Inni myślą podobnie. Są bardzo przywiązani do miejsca, w którym spędzają większość życia. Wszyscy chodzą ze smyczami na szyi i są z tego dumni. Nigdzie się bez nich nie ruszają.
Wykonuję polecenia sumiennie i z należytym zaangażowaniem. Lubię, gdy mój Pan jest zadowolony.
Nie szczekam bez potrzeby i nie ujadam na drugiego. Jest fajnie i wszyscy się tu bardzo lubią. Czasami zdarza się, że niektórzy ostentacyjnie sikają na poglądy innych, ale potem przy misce przepraszają. Przecież naturalną rzeczą jest, że trzeba zaznaczyć swoją obecność. Czasami jest nawet jak w teatrze: bernardyn udaje dobermana, a pudel gra rotwailera.
Gdy wykonam wszystkie polecenia mogę wyjść. Wstaję i znikam za drzwiami. Nikt nie robi problemu, bo nikogo już nie ma. Miasto śpi. Ulice są puste. Cisza i spokój. Oglądam się za siebie i spoglądam na przeszklony budynek, który daje mi tyle radości i spełnienia.
Zdejmuję smycz, żeby się nie pobrudziła i biegnę, ile sił przed siebie; przez skrzyżowania, przez ogrodzenia, przez strzeżone parkingi. Czuję, że wznoszę się nad budynkami. Dobiegam do parku i jak szczenię tarzam się do samego rana.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz